Zabawa się skończyła. Od 2025 r. producenci muszą wykazać niższą emisyjność swoich samochodów dostarczonych na rynek. W przypadku aut osobowych oznacza to, że średnia emisja zarejestrowanej floty nie może przekraczać 95 g CO₂/km, natomiast samochodów dostawczych 147 g CO ₂/km.
Przekładając to na prostsze kalkulacje, można przyjąć, że na cztery samochody osobowe lub na pięć dostawczych jeden powinien być „zeroemisyjny”, czyli elektryczny. Niespełnienie tych norm oznacza kary. Za każdy 1 g/km powyżej normy producent będzie musiał zapłacić 95 euro od samochodu.
Podobny wymóg muszą spełnić producenci pojazdów ciężarowych, choć tutaj sprawa jest bardziej skomplikowana. Unia Europejska zobowiązała ich do obniżenia emisyjności sprzedawanej floty w 2025 r. o 15% względem poziomu z 2019. W tym czasie wszyscy producenci wprowadzili do oferty zmodernizowane układy napędowe – bardziej oszczędne, niektórzy również bardziej aerodynamiczne kabiny, elektroniczne luterka, spojlery, owiewki czy kołnierze gumowe. Wszystko po to, żeby samochody mniej zużywały paliwa, co oczywiście prowadzi też do niższej emisyjności. Czy to wystarczy, żeby spełnić wymagania unijne postawione przed nimi na ten rok? Zdania są podzielone.
Emisyjność – jakie konsekwencje dla rynku?
Nikt raczej dzisiaj nie liczy, że w tym wypadku da się poprawić emisyjność rejestracjami elektrycznych ciężarówek. W Polsce byłaby to mrzonka. Co w tej sytuacji? Scenariuszy może być kilka. Jednym z nich jest kolejne podejście do LNG, ale czy ktoś u nas jeszcze na to pójdzie? Nawet jeśli, skala zakupów pojazdów z tym napędem musiałaby być bardzo duża, a tymczasem w 2024 roku zarejestrowano ich niewiele więcej niż elektryków.
Zakładając, że powyższe wymogi zostaną utrzymane, może czekać nas spora podwyżka cen samochodów i to we wszystkich segmentach. Ale też wzrost zainteresowania samochodami używanymi, których ceny mogą w efekcie tego wzrosnąć. To jest jeden ze scenariuszy. Inny mówi o tym, że pojazdy z napędami elektrycznymi będą tanieć, co może bardziej przekonać do ich zakupu potencjalnych nabywców i pozwolić uniknąć kar. Ale wówczas też trzeba się liczyć ze wzrostem cen pozostałych, bo gdzieś trzeba swoje koszty przerzucić. Trzecia – bo może się też tak zdarzyć, że mimo spadku cen elektryków popyt na nie nie wzrośnie – to zmniejszanie wolumenów produkcyjnych pojazdów konwencjonalnych. Czyli doprowadzenie do deficytu na rynku, co znowuż pociąga za sobą powyższe konsekwencje dla klientów. Trudno jednak uwierzyć, że producent sam będzie ograniczał podaż własnych towarów – bo to oznaczałoby całkowite zachwianie racjonalnością biznesu.
ACEA apeluje
Zaniepokojeni tą sytuacją producenci zrzeszeni w ACEA apelują do władz Unii Europejskiej o zmianę podejścia do elektryfikacji. Apel ma poważne uzasadnienie. W Europie mamy nie tylko kryzys gospodarczy, ale też polityczny. Cały czas trwa wojna na Ukrainie. Następują zmiany polityczne na największych rynkach, a Stany Zjednoczone obierają kierunek, który zawraca z drogi elektromobilności. Jak podkreśla ACEA przyjęty model ograniczania emisji staje się niewspółmiernie kosztowny w stosunku do możliwych do uzyskania rezultatów. Cierpi na tym nie tylko branża motoryzacyjna. Koszty transportu systematycznie rosną, wpływając negatywnie na kondycję gospodarki i warunki życia mieszkańców Unii Europejskiej. Dekarbonizacja transportu drogowego przez elektryfikację okazuje się podejściem zbyt jednostronnym. Zalety napędu elektrycznego znacząco maleją, gdy zastosować go w praktyce. Zwłaszcza na obecnym etapie rozwoju technologii i infrastruktury.
Katarzyna Dziewicka